No to jak
to jest z tą miłością? Ano całkiem prosto. Zakochujemy się i jesteśmy, he he, zakochani.
To nie miłość, mili moi, jest zagmatwana. To Wy, ludzie, wszystko
pokićkaliście. Z biegiem lat tak skrupulatnie dorzucaliście swoje trzy grosze,
że dziś już na dobrą sprawę nie wiadomo gdzie miłość, gdzie zauroczenie, a
gdzie chociażby zwykłe pożądanie. Mylenie tych rzeczy jest na porządku
dziennym. Ba, uważacie takie mylenie za sprawę naturalnie oczywistą. Każdego,
kto choćby napomknie, że to mogła nie być miłość, to mogło być przecież zauroczenie,
jesteście gotowi zrugać i zgnoić. „Co ona tam wie” – prychacie. „Pewnie nigdy nawet
nie była zakochana”. Ohhh… A Ty? Byłeś zakochany chłopczyku? Albo Ty dziewczynko?
Nie, nie odpowiadać! To nie na moje nerwy! Nie chcę usłyszeć odpowiedzi „Tak,
kilka razy”. Moje biedne serduszko mogłoby tego nie wytrzymać…
Wróćmy
zatem do tej miłości i tego kićkania. Kiedy zaczęliście kićkać? Bardzo szybko,
gdy tylko rozwinęliście się na tyle, by do szczęścia przestały Wam wystarczać:
żarcie, picie i prokreacja. Gdy rozwinęła się – a mówię to z wielkim smutkiem –
sztuka.
Dawniej
problem miłości, szczęśliwej, nieszczęśliwej, takiej, siakiej, czy owakiej, po
prostu nie istniał. Kiedy facet bez mrugnięcia powieką był w stanie osłonić
kobietę przed szarżującą bestią, kiedy – łamiąc powszechny konsensus – nie
dawał jej w mordę za każdym razem gdy źle usmażyła mamucią trąbę, wtedy była
miłość. Nie powiem, dziwne to było jak diabli, ale tak świat wyglądał, nikomu
widać nie wadziły takie normy.
Potem
zaczęła się „cywilizacja”. Blee, paskudnie się wtedy zrobiło i paskudnie jest
po dziś dzień. Miasta, siedliska brudu, wioski, siedliska zwyrodnialstwa(miasta
zresztą też). Jak Wy to wytrzymujecie? Ech, mniejsza w to. W każdym razie, wraz
z pojawieniem się sztuki, poczęliście świat idealizować. Trzeba Wam oddać,
całkiem sprawnie. Miłość - nie trudno się domyślić - długo się nie uchowała. Z
początku aż tak źle to nie wyglądało. Kochano się namiętnie, ale po cichu. To
znaczy, kochano się głośno, czasem budząc wszystkich sąsiadów, za miłostkami
jednak nie wzdychano. Było dobrze w łożnicy – czyli miłość. Nikt zbytnio nie
mędrkował.
Następny
był niestety Chrystus. Łebski facet – może nawet sam bóg? – z piękną religią i
paskudnymi wyznawcami(nie od razu, nie od razu. Ci paskudni przyszli wtedy, gdy
Chrześcijaństwo było już powszechne). Cesarz rzymski – facio równie łebski –
zręcznie wszystko rozegrał. „Chrystus Bogiem, mówicie? Dobra! Co mi tam!
Klechom się powie jak księgi interpretować i po sprawie.” Biedni chrześcijanie.
Nie wiedzieli, że sami ukręcili na siebie bata i włożyli go do rąk
możnowładców. Chcieli dobrze. Jak zawsze…
Pomińmy
jednak polityczno-religijne dywagacje. Przyszło średniowiecze. Epoka wielkich
czynów i wielkich miłości, takich, które prawa bytu nigdy nie miały i mieć
nigdy nie będą. Ale ludzie, inspirowani sztuką i znudzeni życiem, szukali
zawzięcie. Dzielni rycerze – ci, którzy akurat nie napadali na karawany, albo
nie gwałcili w pobliskich zaroślach - ślubowali swym damom, łamiąc granice
absurdu, nawet takie, których złamanie zdawało się niemożliwe. Piękne damy –
te, które akurat nie były gwałcone w zamkach przez starych pierdziuchów w
ramach kolejnej „wielkiej koligacji” – mdlały z zachwytu, obdarowując swych rycerzy
wstążkami, chustkami, szarfami, a kiedy nikt nie patrzył, w zacisznym miejscu:
majtkami, przyodziewką i w końcu całą sobą.A trubadurzy – szerzej znani jako
wędrowni opoje – zacierali ręce. Chodzili od dworu do dworu i, za
przeproszeniem, takie farmazony pieprzyli, że głowa mała. Toż nawet polityków,
choć słucha się z udawanych zachwytem, po kątach się gromko wyśmiewa. A
trubadurzy, miast śmiechów, dostawali oklaski. Nie powiem, niektórzy możni
mieli na tyle rozumu, by gagatków za mur wykopać i pomyjami uraczyć, ale za
mało tak światłych ludzi świat wtedy zrodził.A w wioskach, wśród pospólstwa?
Tam kobiety kochały każdego, kto – wbrew woli kościoła – raczył traktować je
jak ludzi. W mordę z rzadka dał, odezwać się czasem pozwolił – takie tam, „małe
luksusy”.
Spokojnie,
spokojnie, zmierzam do konkluzji. W XX wieku, w czasach wojennych, kochano po
wojennemu – mocno i szybko. Nowożytność
– by Was nie zadręczać - zwyczajnie
pominęłam. Wtedy miłość wyglądała całkiem jak dzisiaj. Wszystkie uczucia:
bardzo duże, duże, małe, bardzo małe i te całkiem malutkie, miłością określano
i za miłość uważano. Znajome prawda? Gdy minęły mroki średniowiecza, ludziom
się zwyczajnie we łbach poprzewracało. Wy, moi mili, doznaliście czegoś bardzo
podobnego. Gdy minęły mroki wojen, niewolnictwa i komunizmu, poszaleliście z
radości. Nie wszyscy, nie wszyscy, ale większość. A większość rządzi, sami tak
zadecydowaliście…
Teraz
konkluzja. Gdyby nie całe to kićkanie, dzisiejsza miłość byłaby bardzo prosta.
Prawda, Przewodnik tylko prowadzi, przewodnik znać się na niczym nie musi, lecz
Przewodnik swoje zdanie ma. A zdaniem Przewodnika każdy kto mówi o
nieszczęśliwej miłości - innej niż ta zakończona sytuacją tragiczną, nagłą
rozłąką, śmiercią itp. – zwyczajnie kłamie. W dodatku kłamie wyjątkowo
szpetnie. Chłopak/dziewczyna Cię rzucił/rzuciła – to nie było miłości. Koniec
kropka. Wielce smutnym jest fakt, że miłość, uczucie czyste i piękne, niemal
jednoznacznie pozytywne, ludzkość przez lata bruka i pozbawia magii. Na tym
świecie nie zostało wiele piękna, a Wy konsekwentnie pozbawiacie się jego
przejawów.
Przewodnik
zostawi Was z jednym bardzo ważnym wnioskiem, Wy zrobicie z nim co chcecie.
„Człowiek,
swojej miłości, prawdziwie pewien jest tylko w jednym momencie swojego życia. U
jego kresu. Gdy siada w fotelu i oczami wspomnień widzi całe swoje dotychczasowe
dokonania, może szczerze powiedzieć: Tą dziewczynę/ tego chłopaka naprawdę kochałam.
I umrzeć szczęśliwym. Bo po cóż by nam była miłość, gdyby nie dawała wiecznego
szczęścia?”