czwartek, 3 lipca 2014

Konkluzja Przewodnika

A ja znowuż o tej miłości.



No to jak to jest z tą miłością? Ano całkiem prosto. Zakochujemy się i jesteśmy, he he, zakochani. To nie miłość, mili moi, jest zagmatwana. To Wy, ludzie, wszystko pokićkaliście. Z biegiem lat tak skrupulatnie dorzucaliście swoje trzy grosze, że dziś już na dobrą sprawę nie wiadomo gdzie miłość, gdzie zauroczenie, a gdzie chociażby zwykłe pożądanie. Mylenie tych rzeczy jest na porządku dziennym. Ba, uważacie takie mylenie za sprawę naturalnie oczywistą. Każdego, kto choćby napomknie, że to mogła nie być miłość, to mogło być przecież zauroczenie, jesteście gotowi zrugać i zgnoić. „Co ona tam wie” – prychacie. „Pewnie nigdy nawet nie była zakochana”. Ohhh… A Ty? Byłeś zakochany chłopczyku? Albo Ty dziewczynko? Nie, nie odpowiadać! To nie na moje nerwy! Nie chcę usłyszeć odpowiedzi „Tak, kilka razy”. Moje biedne serduszko mogłoby tego nie wytrzymać…

Wróćmy zatem do tej miłości i tego kićkania. Kiedy zaczęliście kićkać? Bardzo szybko, gdy tylko rozwinęliście się na tyle, by do szczęścia przestały Wam wystarczać: żarcie, picie i prokreacja. Gdy rozwinęła się – a mówię to z wielkim smutkiem – sztuka.

Dawniej problem miłości, szczęśliwej, nieszczęśliwej, takiej, siakiej, czy owakiej, po prostu nie istniał. Kiedy facet bez mrugnięcia powieką był w stanie osłonić kobietę przed szarżującą bestią, kiedy – łamiąc powszechny konsensus – nie dawał jej w mordę za każdym razem gdy źle usmażyła mamucią trąbę, wtedy była miłość. Nie powiem, dziwne to było jak diabli, ale tak świat wyglądał, nikomu widać nie wadziły takie normy.

Potem zaczęła się „cywilizacja”. Blee, paskudnie się wtedy zrobiło i paskudnie jest po dziś dzień. Miasta, siedliska brudu, wioski, siedliska zwyrodnialstwa(miasta zresztą też). Jak Wy to wytrzymujecie? Ech, mniejsza w to. W każdym razie, wraz z pojawieniem się sztuki, poczęliście świat idealizować. Trzeba Wam oddać, całkiem sprawnie. Miłość - nie trudno się domyślić - długo się nie uchowała. Z początku aż tak źle to nie wyglądało. Kochano się namiętnie, ale po cichu. To znaczy, kochano się głośno, czasem budząc wszystkich sąsiadów, za miłostkami jednak nie wzdychano. Było dobrze w łożnicy – czyli miłość. Nikt zbytnio nie mędrkował.

Następny był niestety Chrystus. Łebski facet – może nawet sam bóg? – z piękną religią i paskudnymi wyznawcami(nie od razu, nie od razu. Ci paskudni przyszli wtedy, gdy Chrześcijaństwo było już powszechne). Cesarz rzymski – facio równie łebski – zręcznie wszystko rozegrał. „Chrystus Bogiem, mówicie? Dobra! Co mi tam! Klechom się powie jak księgi interpretować i po sprawie.” Biedni chrześcijanie. Nie wiedzieli, że sami ukręcili na siebie bata i włożyli go do rąk możnowładców. Chcieli dobrze. Jak zawsze…

Pomińmy jednak polityczno-religijne dywagacje. Przyszło średniowiecze. Epoka wielkich czynów i wielkich miłości, takich, które prawa bytu nigdy nie miały i mieć nigdy nie będą. Ale ludzie, inspirowani sztuką i znudzeni życiem, szukali zawzięcie. Dzielni rycerze – ci, którzy akurat nie napadali na karawany, albo nie gwałcili w pobliskich zaroślach - ślubowali swym damom, łamiąc granice absurdu, nawet takie, których złamanie zdawało się niemożliwe. Piękne damy – te, które akurat nie były gwałcone w zamkach przez starych pierdziuchów w ramach kolejnej „wielkiej koligacji” – mdlały z zachwytu, obdarowując swych rycerzy wstążkami, chustkami, szarfami, a kiedy nikt nie patrzył, w zacisznym miejscu: majtkami, przyodziewką i w końcu całą sobą.A trubadurzy – szerzej znani jako wędrowni opoje – zacierali ręce. Chodzili od dworu do dworu i, za przeproszeniem, takie farmazony pieprzyli, że głowa mała. Toż nawet polityków, choć słucha się z udawanych zachwytem, po kątach się gromko wyśmiewa. A trubadurzy, miast śmiechów, dostawali oklaski. Nie powiem, niektórzy możni mieli na tyle rozumu, by gagatków za mur wykopać i pomyjami uraczyć, ale za mało tak światłych ludzi świat wtedy zrodził.A w wioskach, wśród pospólstwa? Tam kobiety kochały każdego, kto – wbrew woli kościoła – raczył traktować je jak ludzi. W mordę z rzadka dał, odezwać się czasem pozwolił – takie tam, „małe luksusy”.
Spokojnie, spokojnie, zmierzam do konkluzji. W XX wieku, w czasach wojennych, kochano po wojennemu – mocno i szybko.  Nowożytność – by Was nie zadręczać  - zwyczajnie pominęłam. Wtedy miłość wyglądała całkiem jak dzisiaj. Wszystkie uczucia: bardzo duże, duże, małe, bardzo małe i te całkiem malutkie, miłością określano i za miłość uważano. Znajome prawda? Gdy minęły mroki średniowiecza, ludziom się zwyczajnie we łbach poprzewracało. Wy, moi mili, doznaliście czegoś bardzo podobnego. Gdy minęły mroki wojen, niewolnictwa i komunizmu, poszaleliście z radości. Nie wszyscy, nie wszyscy, ale większość. A większość rządzi, sami tak zadecydowaliście…
Teraz konkluzja. Gdyby nie całe to kićkanie, dzisiejsza miłość byłaby bardzo prosta. Prawda, Przewodnik tylko prowadzi, przewodnik znać się na niczym nie musi, lecz Przewodnik swoje zdanie ma. A zdaniem Przewodnika każdy kto mówi o nieszczęśliwej miłości - innej niż ta zakończona sytuacją tragiczną, nagłą rozłąką, śmiercią itp. – zwyczajnie kłamie. W dodatku kłamie wyjątkowo szpetnie. Chłopak/dziewczyna Cię rzucił/rzuciła – to nie było miłości. Koniec kropka. Wielce smutnym jest fakt, że miłość, uczucie czyste i piękne, niemal jednoznacznie pozytywne, ludzkość przez lata bruka i pozbawia magii. Na tym świecie nie zostało wiele piękna, a Wy konsekwentnie pozbawiacie się jego przejawów.
Przewodnik zostawi Was z jednym bardzo ważnym wnioskiem, Wy zrobicie z nim co chcecie.
„Człowiek, swojej miłości, prawdziwie pewien jest tylko w jednym momencie swojego życia. U jego kresu. Gdy siada w fotelu i oczami wspomnień widzi całe swoje dotychczasowe dokonania, może szczerze powiedzieć: Tą dziewczynę/ tego chłopaka naprawdę kochałam. I umrzeć szczęśliwym. Bo po cóż by nam była miłość, gdyby nie dawała wiecznego szczęścia?”